Witajcie Przyjaciele, jestem tu nowa.
Myśli samobójcze mam od +- 10 r.ż ze względu na patologię, w której się wychowałam.
W 2010 zdiagnozowano u mnie fobię społeczną i zaburzenia lękowo-depresyjne.
Po wielu latach bezrobocia przetykanego okresami prac, w których mój lęk wobec ludzi tylko się pogłębił (mobbing, okradanie z części pensji, pogarda, groźby) zdecydowałam się na pracę na zmywaku mimo wyższego wykształcenia. Redukcja stresu do minimum była dla mnie priorytetem. Było to pół roku po śmierci mojej toksycznej matki, mieszkałam sama w m2 i po pewnym czasie zaprosiłam do wspólnego mieszkania znajomego z netu, który też mieszkał samotnie w innym mieście.
Wydawało się, że jest fajnie, że staliśmy się przyjaciółmi. Wychodziliśmy wspólnie na miasto, jeździliśmy na wakacje. Jeszcze w okresie znajomości internetowej bardzo walczyłam o jego samoocenę, o budowanie pewności siebie, pocieszałam, wspierałam jak mogłam. Niestety sama nie mogłam na to liczyć, gdyż on najprawdopodobniej cierpi na Aspergera. Zdiagnozować się nie chce, bo nie uważa, żeby to miało mu w czymkolwiek pomóc. Uszanowałam to, bo co innego mogłam zrobić.
Sytuacja zaogniła się, gdy ciężar pracy spowodował u mnie poważne zwyrodnienia kręgosłupa i bioder i jesienią ub.r. musiałam zrezygnować z pracy. Pomagał mi robiąc zakupy czy przynosząc paczki, ale emocjonalnie nic się nie zmieniło. Nie reagował na mój płacz, nie próbował przytulić czy ukoić. Puszczałam mimo uszu, gdy patrząc na moją zapłakaną twarz mówił "chyba dzisiaj nie jest twój dzień". Jednak miesiąc temu stało się coś co uważam, że przekroczyło granicę między tym, co można a czego nie można wybaczyć nawet mimo zaburzeń.
T. dostał telefon od ojca, że ma przyjechać pomóc przy budowie swojego domu na ich rodzinnej ziemi. Ja w tym czasie nie tylko zmagałam się już od długiego czasu z bólem (boję się nadużywać opioidów, które mi przepisano, a nlpz nie działają), ale i byłam na początku diagnostyki źródła potężnych ataków podobnych do ataków lęku, ale połączonych z silnymi mdłościami i drgawkami. Strasznie przeżywałam, że zostawia mnie w tej sytuacji - nie mam innych znajomych w mieście, jedno małżeństwo 30km dalej + ojciec to moje całe społeczne otoczenie), ale sądziłam, że wróci po tygodniu, jak zawsze.
Wrócił po 3, wiedząc, że przez kule nie mogę sama zrobić zakupów, że muszę marnować oszczędności na dostawy. W maju mieliśmy nadpłatę i nie musiał płacić czynszu, więc czemu nie miałby dłużej korzystać z maminych obiadów?W osamotnieniu przypomniało mi się, jak powiedział jeszcze przed wprowadzką, że nie traktuje naszego zamieszkania emocjonalnie. Zrozumiałam, że jestem tylko źródłem korzystnej transakcji (on płaci tylko połowę czynszu, taka była moja propozycja ze względu na skrajnie niski standard pokoju), a nie cenną relacją. Gdy wrócił, zapytał "kiedy idziesz do szpitala?", ale ja już nie chciałam z nim rozmawiać.Nie 'jak się czujesz', 'czy bardzo boli' lub 'co powiedział ortopeda" tylko pytanie o to, kiedy zostanie tu sam, jakby zamierzał sprowadzić sobie panią do wiadomych celów.
Od początku tej historii codziennie płaczę. Jeszcze te 1,5 miesiąca temu na kilka chwil moją uwagę odwracała nauka języków czy podcasty, teraz całymi dniami myślę tylko o cierpieniu fizycznym i emocjonalnym, nic nie jest w stanie mnie zająć. Straciłam apetyt, śpię 4-5h. Nie mogę go wyrzucić, bo jak wspomniałam nie mam pracy (czekam na wyznaczoną na sierpień reakcję na odwołanie od orzeczenia wg którego nie jestem niepełnosprawna), więc te pół czynszu jest ważne, choć zdaję sobie, że zakończenie tej jednostronnej relacji i należyte przeżycie żałoby po niej przyniosłyby ulgę.
Wiem, że wyślecie mnie do psychiatry, ale psychiatra nie da mi tego, czego potrzebuję - przytulenia, czułości, obecności w cierpieniu. Brałam różne antydepresanty przez 13 lat i jedynym efektem była niemożność płakania więc nie upatrywałabym w tym nadziei. Bo nadziei nie ma żadnej - operacja bioder najpewniej sierpień 2026, dyskopatia jest nieuleczalna, także do fizycznej pracy nie wrócę, a do umysłowej nikt nie weźmie brzydkiej 40-latki z FS. Z tym orzeczeniem nie wiadomo, jak będzie. Ból nie pozwala mi nawet wyjść na dłuższy spacer, oszczędzam siły na jazdę po lekarzach i badaniach. Zresztą mam psychiczny problem z kulami, bo wyglądam młodo, a jestem przy kości i wiadomo, co niejeden burak pomyśli.
Brak mi odwagi, więc proszę Boga by zabrał mnie bez strachu, we śnie.
Chciałam tylko się wygadać, dziękuję Wam za przeczytanie, przepraszam, że tak rozwlekle.