Przyznaję, nie przepadam za byciem z dzieckiem. Pewnie to moja wina, aczkolwiek nie wiem, co ja takiego robię fatalnego, że moje dziecko jest wiecznie wkurzone. (Znam tę gadkę - "jak jesteś nieszczęśłiwa, to dziecko przez Ciebie też. Najbardziej jednak nieszczęśliwa jestem, kiedy przychodzę z uśmiechem pod szkołę, a dostaję zjebkę.)
Tak jakoś 99% czasu dziecko jest w "złym humorze". Złości się niemal o wszystko, ma pretensje i roszczenia o pierdylion rzeczy, niczego w zasadzie nie docenia, jęczy, płacze, krzyczy na mnie i wykłóca się o każdy drobiazg.
Cały dzień to jest przepychanka. Codzienne czynności to problem, a ja niczym poganiacz niewolników z zegarkiem upominam, że już czas. W końcu po 10 upomnieniu się wkurwiam też. Wtedy jest awantura. I znów spóźnieni. Itp.
Gdzie byśmy nie szli, co byśmy nie robili, zawsze jest awantura o coś. Ile bym nie prosiła i nie tłumaczyła - zawsze jest jakiś problem. Wkurza mnie też okrutnie, kiedy nie tylko ma w dupie, co mówię, ale wręcz to demonstruje. Nie chciałam chujowych metod z szantażem i całym tym bagnem, ale pomysłów mi brakuje.
Nie wiem, kiedy z dzieckiem porozmawiać na spokojnie o jakichś ważnych sprawach, bo albo jest zły, albo zmęczony, albo to nie ta chwila. Nie pamiętam, kiedy miał dobry humor na tyle, żeby było nam miło. Kiedy okazuje się, że znów mamy spedzać czas razem, to łapie mnie stres i ogarnia smutek. Najczęściej obrywa mi się marudzeniem i pretensjami, że nie wymyśliłam mu fajnego zajęcia.
Z dystansu, źle się prezentuje to wszystko. Nie mam siły i nerwów na psycho metody, które w moim wykonaniu i tak nie wyszły. Do tego ostatnio czuję się źle. Oszukuję się oczywiście, że nieprawda, to tylko drobiazgi, ale czuję się coraz gorzej. Coraz więcej spraw spada mi na głowę i całkiem niewykluczone, że jednak się rozsypię. To takie typowe, schematyczne, że wręcz musi się wydarzyć. Czuję to w kościach i bardzo się tym stresuję...