Muszę być naprawdę zepsutym egzemplarzem, skoro męczę się całe życie . Tylko hardkorowa praca dała efekt, ale do tego trzeba mieć warunki.
Biadoliłam całą młodość, że niczego przede mną nie ma. A teraz na starość, kiedy faktycznie niczego już nie ma, głupio biadolić. Kiedyś usłyszałam, że zamiast biadolić, to bym coś zrobiła, żeby za 10 lat nie mieć poczucia straty. Próbuję. Kurwa próbuję.
Ale chuj z tego, jak widać. Nawet jeśli się już zepnę, zbiorę, wbrew swoim wewnętrznym obawom i ograniczeniom, to zawsze "coś" wyskakuje.
Czasem to jest "ktoś lepszy", kto mnie zastąpi. Często dziecko. Bo wszyscy mają ważne sprawy, tylko nie ja.
To wiadomo, że egoistyczne, ale po cichu w mroku kibla, gdzie się użalam, często zgryzam poczucie żalu, że "już nic dla mnie". Nawet na grupową miałam "szybszy wstęp", bo młodzi poczekają, a ja "mam ważną rolę społeczną do wypełnienia". Dziecko znaczy wychować.
Wiadomo, że się poczuwam, ale czy serio już nie ma tu nigdzie mnie?
W chacie nawet nie mam miejsca, żeby nikt mnie właził mi ze swoimi gratami. Niczego nie mam swojego. Znaczy - chata jest moja, ale co zabawne, wszyscy tutaj anektują tereny, a ja gaci nie mam gdzie swoich rzucić w spokoju.
Yh. Wszystko mija... A potem następna żmija.