Zdechłam.
Święta były tragiczne, ale nie mam prawa jęczeć, sama się tak przecież urządziłam.
Ogólnie, nie mam prawa jęczeć, w końcu całe to życie to moja decyzja. Mogłam podjąć inne decyzje, to nie byłoby chujowo. Ale nie podjęłam, a jestem dorosła od tylu lat. I już mam dość ciągłego słuchania, co powinnam.
Co w ogóle mam robić na tej terapii w związku z tym, że przecież sama sobie urządzam życie? O czym mamy rozmawiać, skoro dobrowolnie podejmuję takie, a nie inne decyzje?
Nie mam pomysłu. Ale z ciekawości zaliczę 4-5 spotkań, żeby zobaczyć, jak ma wyglądać terapia ACT. A potem chyba i tak zostanę skreślona, jeśli zrezygnuję, więc... Whatever.
W przypływie dziwnych pomysłów postanowiłam zadzwonić do tego "jedynego psychologa", z którym czułam się spoko. Chciałam zapytać, czy można się z nim spotkać. Po co? Żeby zapytać o parę spraw, ale tak naprawdę, tak głównie po to, żeby sprawdzić, czy faktycznie łapię z nim kontakt i dobrze mi się rozmawia. Żeby się przekonać, czy te 2 lata temu, to taki był klimat po prostu, czy jednak jest ktoś z kim łapię łączność.
Dlaczego to dla mnie ważne? Bo frustruje mnie to, że w zasadzie żaden terapeuta, żadna terapeutka mnie nie przekonuje. Nie wiem już, czy tak wychodzi, czy mam pecha, czy to ze mną wszystko jest nie tak. Pewnie ze mną. Jak zwykle. Ale chciałam sprawdzić.
Zebrałam się więc, zadzwoniłam, choć wiadomo, że dzwonienia nie znoszę. Ale i tak okazało się, że psych akurat ma urlop, wrócił do pracy wczoraj. W międzyczasie jednak były święta, które mi rozszarpały psychę, więc wpadłam w doła pt. "a po chuj cokolwiek robić". Nawet już zapomniałam o tym wspaniałym pomyśle. Psych o dziwo oddzwonił. Nie udało mi się odebrać i potem uznałam, że już olewam sprawę.
Jakby to nie było idiotyczne, gość dawał mi poczucie, że może nie jestem pojebana do reszty, skoro z kimś umiem nawiązać łączność i skoro jednak jakiś psych mi pomaga... No ale... chyba mi się wszystko wydawało.