Czemu ja się dawno nie wyniosłam się gdzieś daleko stąd? Wiem, że powinnam. I próbowałam. Ale pojebaność mnie przerosła.
Za czasów studenckich i wczesno-pracujących nie miałam kasy. Tzn. mogłam mieszkać po studencku po kilka osób na chacie, ale dla mnie to był koszmar. Akademika bym nie dostała, zresztą i tak nie chciałam. Nie mogłam sobie wyobrazić, jak wytrzymać w mieszkaniu z kilkoma obcymi w zasadzie dla mnie ludźmi. Wynajęcie obskurnego pokoju dla siebie w ponurej dzielnicy - na tyle mogłam sobie pozwolić. Już wolałam siedzieć na chacie, bo jednak poza wiszącą nade mną matką, dało się wyszarpać sporo spokoju. Był pies, las, własny pokój, ogródek... Myślałam, że się odrobię, odłożę trochę kasy i potem...
Moja młodość to była ekstremalna maskarada. Nawet nie chodziło o to, że waliłam na twarz tonę tapety i spędzałam w chuj czasu na ubieraniu się. To było znacznie poważniejsze i głębsze. Zresztą, nikt nie podejrzewał, ile wkładałam wysiłku w to, żeby "dobrze wyglądać", bo moim celem było wygladać naturalnie, jakbym dosłownie zarzuciła szmatę na ciało i wyszła z domu. Najtrudniejsze i tak było to udawanie, że jestem "normalną, wesołą osobą", to cale dostosowywanie się i ukrywanie dziwactw... Szybko przekonałam się, że moja "prawdziwa osobowość" nie jest lubiana, a gdy tylko gdzieś wyszła na wierzch, spotykałam się z negatywnym odbiorem. Z czasem więc przestałam ją objawiać i maskowałam się coraz mocniej. Trzeba się dużo uśmiechać, nawiązywać kontakt wzrokowy i sporo z siebie żartować. Jak się pajacuje, to jakby wytrącić innym broń z ręki - nie będą się z Ciebie śmiać, gdy Ty się z siebie śmiejesz. Sprytne, nie? :D
Nigdy nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo mnie to męczy. Dlatego właśnie uciekałam z imprez wcześniej, rzadko zapraszałam i odwiedzałam znajomych, no i bardzo rzadko u kogoś nocowałam. Nie dawałam rady ciągnąć przedstawienia tak długo, bywało, że w trakcie spotkań czułam nagłą, palącą potrzebę, żeby uciec do samotni i móc przestać pajacować. Mieszkanie z kimś mi obcym oznaczało ciągłe udawanie i stres. Nie potrafiłam tego przeskoczyć, czułam, że pęknę, jeśli będę musiała udawać bez przerwy. Dla mnie kontakty z ludźmi były męczarnią, a inni tymczasem podobno czuli się przy mnie niebywale komfortowo...
Ubzdurzyłam sobie wtedy, że kiedyś na pewno spotkam kogoś, przy kim będę się czuć "prawdziwa" i na luzie. Wtedy będę mogła z tą osobą szczęśliwie zamieszkać.
Tak, też się z tego śmieję. Już od wielu lat.
Oczywiscie, całe lata słyszałam, że przesadzam, że każdy się trochę maskuje, że powinnam się wyluzować, że inni mają gorzej, a ja potrzebuję wyjść ze strefy komfortu. Teraz wiem, że moje maskowanie było przemyślane i zaawansowane, aż sama siebie podziwiam. Było też energochłonne. Trudno się dziwić, że ledwo mi starczało sił na cokolwiek innego. Dziś o maskowaniu wiele się mówi, ale mój czas już przeminął. Nie wstrzeliłam się w odpowiedni moment. Ot, peszek.
W końcu zdecydowanie chciałam stąd spieprzać, na poważnie więc zaczęłam to planować, mimo lęków i schizów. Czułam, że mi to potrzebne. Ale "zawsze coś", więc zaczęło się odkładanie, bo to "nie jest najlepszy czas". A to trudno było psa zostawić, bo wziąć cieżko. Potem firma, która była moim ukochanym dzieckiem. Itp. itd. Był moment, że już się odbiłam, kupiłam laptopa, trochę się pakowałam i zbierałam siły. Ale chuj, znów coś wypadło. I tak nadeszła starość.
Wiem, jakie to głupie i śmieszne. Wstyd mi, choć rozumiem, że nie potrafiłam wtedy inaczej.
Dręczy mnie ostatnio żal po utraconym życiu. Życiu, które spędziłam na udawaniu i "szukaniu przyjaciół". Dziś, kiedy wiem, że byłam w tej kwestii skazana na porażkę, żałuję. Żałuję, że nie robiłam tego, co lubię. Że nie skupiłam się na nauce i pracy, tylko goniłam za ludźmi i dręczyłam ciało i ducha, byle "dobrze wyglądać dla innych".
I dokucza mi ogromna samotność. Myślałam, że już się z nią zbratałam, pogodziłam, ale w trudnych momentach, czuję ją tak boleśnie... Wiem, że nic się już nie zmieni, umrę w samotności i smutku...
Nikt nie przeczyta, tak se popisałam.