Głuszek.
Dziś mija 9 lat.
9 lat i dwa dni temu trafiłam na SOR pełen ciężarnych kobiet, które czekały na planowane przyjęcie na oddział, do wywołania ciąży.
Byłam ósma. Cierpliwie czekałam. Do dziś się zastanawiam, czy gdybym wtedy wezwała karetkę... On by żył.
Czekałam cierpliwie, chociaż źle się czułam, miałam nadciśnienie, a dzień wcześniej na prywatnej wizycie lekarz stwierdził białko w moczu. Jakie było zdziwienie tego lekarza, gdy kolejnego dnia zobaczył mnie u siebie na oddziale.
Czekałam I czekałam. Trzy godziny a może więcej... Nie pamiętam. Długo.
Gdy nadeszła moja kolej, pielęgniarka, która badała brzuszek pytała, czy synek dużo się kręci. Nie wiem odparłam, może tak... Powiedziała, że dziś widocznie też i że wszystko OK.
Druga, która miała mi zmierzyć ciśnienie stwierdziła, że baterie w ciśnieniomierzu się wyczerpały, nie ma nowych. Postanowiła zmierzyć ręcznym. Zrobiła to dwa razy, po czym stwierdziła, że wszystko w porządku. Źle się czułam. Już nie tylko bolała mnie głowa, miałam już nie tylko spuchnięte kostki, ale też opuchniętą twarz. Wyglądam marnie.
Kolejna pielęgniarka, która siedziała przy komputerze i wypełniała dokumentację spojrzała na mnie. Odważyłam się zapytać, czy to normalne, że w domu miałam wysokie ciśnienie, a teraz samoistnie bez leków nagle jest dobre. Być może ten moment odwagi uratował mi życie. Trzecia pielęgniarka postanowiła wysłać mnie po sąsiedzku na SOR kardiologiczny. Z taką lepsza aparaturą pomiarową.
Tam wyszło 220/110.
Dostałam bilet na oddział. Wygrałam życie.
Odesłałam (jeszcze wtedy niemęża) do domu. Trafiłam na oddział z innymi ciężarnymi. Była 23:00.
Rozłożyłam się wygodnie na łóżku, gdy ktoś po mnie przyszedł. Długo szłyśmy w milczeniu bezludnymi korytarzami do gabinetu USG. Usłyszałam tylko "ale ja tu nie widzę żadnego bicia serca". Tyle w temacie.
Pani pospiesznie wyszła, mi trochę zajęło wytarcie się z żelu, wyszłam na pusty, pogrążony w półmroku korytarz. Byłam zupełnie sama. Kucnęłam. Chciałam się schować. Zniknąć. Przede wszystkim nie docierało do mnie, właściwie jak to możliwe, że jeszcze dwie godziny wcześniej niemalże wypuszczono mnie do domu. Przecież było OK.
Minęło 1,5 doby. Przez ten czas podawano mi oksytocynę i dużą dawkę ogłupiaczy.
Nie wiedziałam, czy to już. To był mój pierwszy raz. Zawołałam pielęgniarkę. Inną. Czwartą bohaterkę mojej historii. Zapytałam, czy to już. Czy to takie objawy. Opryskliwie odparła, że skąd ma wiedzieć i żebym podeszła do zabiegowego. Poprosiłam o wózek. Odparła coś w stylu że "ona nie ma czasu mi po wózki biegać". Na szczęście lekarz z początku opowieści, ten, który wiedział o białkomoczu I nic nie zrobił z tym, był na oddziale zastępcą ordynatora. Wielkodusznie pozwolił, by przy moim łóżku czuwała moja mama. Na szczęście chyba wtedy miała ferie, bo rzeczywiście była długo. Pobiegła po wózek. Pobiegła z wózkiem do zabiegowego. Po chwili on leżał na blaszanym stole. Nie ruszał się. Po prostu leżał. Nie pomyślałam nawet, by przygotować coś, czym mogłabym go przykryć. Może pożegnać się? Nie wiem.
Byłam wtedy pod wpływem naprawdę dużej dawki leków uspokajających. Jakby największym ich problemem była moja obecność. Milczącą było mnie łatwiej strawić.
Wyglądałam jak nie ja. Opuchnięta. Otępiała. Obca.
Od tego czasu boję się szpitala.