Ordynator rozpłynął się w odmętach urlopu, jakby połknęło go morze bez powrotu i przez kolejne tygodnie jego cień będzie panował nad murami tego szpitala. Chodziłem od lekarza do lekarza, od zastępcy do nocnego stróża białych fartuchów, a każdy z nich drżał, jakby w kieszeni płaszcza ordynatora czaił się nóż gotów rozciąć im kręgosłup. Nikt nie odważył się tknąć mojego leczenia, jakby moje cierpienie było relikwią nietykalną. Rozpacz dławi mnie jak kamień w gardle, a jedynym odruchem ludzkiego serca są pielęgniarki, ich szeptane rozmowy to jedyne nici, które jeszcze trzymają mnie przy rozpadzie własnego istnienia.