Było to trochę zabawne - podjeżdżam taxą pod willę, a tu bunkier. Sromotny mur na ponad 2m, pancerna brama, martwo dokoła, kamera, domofon też jakiś nie teges. Nie wiedziałam, jak się tam w ogóle dostać do środka i już miałam się błaźnić, dzwoniąc do matki jubilata, ale jego siostra nas zobaczyła i wpuściła Młodego. Ja od razu zwiałam.
A potem, żeby nie bulić za kolejną taksówę, ponad godzinkę popierniczałam do chaty pieszo. Niestety, średnia atrakcja, bo musiałam 50% trasy przebyć drogą, gdzie pobocze było symboliczne, a kierowcy, jak to na wioskach rozwijali absurdalne prędkości. Przez całą drogę oczywiście nie spotkałam ani jednego pieszego. Ludzie paczali na mnie jakbym z kosmosu spadła. Kto chodzi dziś pieszo po wsi?
Poniekąd "ogród" tam mają ekhem... Zielona pustynia, trawnik i tchuje. I Młody z tego pięknie skoszonego "ogrodu" naprzynosił kleszczy.